Wielu uczniów mieleckiego Zespołu Szkół Technicznych nie wie pod czyim okiem ćwiczy na zajęciach wf-u. Wielokrotna mistrzyni i rekordzistka Polski w chodzie sportowym opowiada historię swoich dawnych sukcesów.
[Wspólnie przeglądamy stare fotografie z okresu sportowej kariery Kazimiery Mosio]
- Robert Korzeniowski! Poznała go Pani osobiście?
- Tak. Bardzo fajny facet, niezwykle sympatyczny i inteligentny… [O a tu Pani Doktor przez którą praktycznie straciłam zdrowie…]
- Jak to?
- Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych byłam na obozie w Wałczu, gdzie zatruli nas salmonellą. Pani doktor była wtedy lekarzem reprezentacji, przyjechała na weekend, zobaczyła co się dzieje i… uciekła! Wyjechała zamiast się nami zająć. Byłam wtedy w niesamowitej formie a przy salmonelli padaliśmy jak muchy. Zupełnie nie wiedzieliśmy co się z nami dzieje, co mamy robić. Był tam wtedy także Robert Korzeniowski, który w tej sytuacji postanowił wrócić do Katowic, gdzie studiował pozostając pod dobrą opieką lekarską. Dzięki temu przeszedł zatrucie znacznie łagodniej niż inni zawodnicy. Ja dwa lata dochodziłam do siebie. Zabronili nam startować, ale nikt nam nie pomógł. Straciłam formę i siły. Przy moim wzroście ważyłam wtedy 56kg. Wyglądałam tragicznie- sama skóra i kości a mimo tego jeszcze trenowałam, bo przecież sukcesy były wtedy tak potrzebne dla klubu…
- Jak udało się wrócić?
- Nie udało się. Nie wróciłam już do takiej formy. Było trochę za późno...
- Pierwsze sukcesy odnosiła Pani w 1982r…
- Tak. Pierwsze medale: Mistrzostwa Polski Juniorów, Mistrzostwa Polski…
- Ile lat trwała cała Pani kariera?
- W 1986r. wyszłam za mąż i startowałam na Mistrzostwach Polski. I było tak: - Kto wygrał? Ala Mróz? - Nie Kazia Mosio! W 1989 r. nie przegrałam żadnych zawodów, pobiłam kilka rekordów Polski, potem byłam na Pucharze Świata w Barcelonie, następnie w tym samym roku wyjechałam do Stanów Zjednoczonych. Później było już pozamiatane. Startowałam jeszcze, osiągałam wiele sukcesów, ale to już nie było to. W 1987r. urodziłam dziecko, w 2000 roku jeszcze bawiłam się w starty w weteranach, ale wtedy już pracowałam w szkole, więc czasu na treningi było coraz mniej…
- Jakie były początki Pani kariery? Kto zachęcił Panią do rozpoczęcia treningów?
- Śp. Józef Wójtowicz prowadził z tym czasie nabór. Zajmował się lekką atletyką, robił nam sprawdziany predyspozycji, po których stwierdził, że nadaję się do sportu. Trafiłam do klasy sportowej z rozszerzonym wychowaniem fizycznym i językiem angielskim. Mieliśmy 6 godzin zajęć wf-u w tygodniu.
- A jak wyglądały pierwsze treningi?
- Były bardzo męczące. Pamiętam jak biegłam swoje pierwsze 400 metrów. Wydawało mi się to wtedy niemożliwe do osiągnięcia. Myślałam, że „przecież to jest straszne, nie dam rady!”…
- …400 metrów nie dała Pani rady?
- Tak. Na początku przebiec 400 metrów mocnym tempem było mi dosyć ciężko. To nie było takie łatwe, leciutkie tempo… ale potem okazało się, że ileś tam razy mogę te 400 metrów pokonać. Zaczynałam od biegania: biegałam 400m przez płotki, skakałam w dal, biegałam na 1500m, 3000m, trenowałam wszystkie biegi przełajowe jakie tylko były możliwe, również te sztafetowe.
- Jak wyglądało w tych czasach zaplecze sportowe? Czy wszystko było dobrze zorganizowane?
- To były zupełnie inne czasy, w których pieniędzy na sport było znacznie więcej. W klubie były wtedy praktycznie wszystkie dyscypliny lekkoatletyczne. Muszę powiedzieć, że podziwiam trenera, który prowadził ówczesne treningi, ponieważ wszystko wyglądało mniej więcej tak: on stał na środku boiska, w jednej grupie biegała grupa wytrzymałościowa, obok prowadził grupę rzutów, gdzie były oszczepniczki, kulomiotki, dyskobolki, do tego pilnował grupę skoczkiń, z drugiej strony trening prowadziły sprinterki i to wszystko działo się na stadionie w jednym momencie. Do tej pory ciężko mi zrozumieć jak on to wszystko ogarniał. Miał niesamowity szacunek u swoich wychowanków, trząsł wszystkim! Jak raz krzyknął, to każdy się słuchał, każdy się go bał. Jeździliśmy na obozy, na które zawsze były pieniądze. W tych czasach zjeździłam całą Polskę. Mieliśmy zgrupowania w różnych fajnych miejscach, dobrych ośrodkach, na przykład w Sopocie. Całe życie spędziłam wtedy na walizkach…
- No właśnie. Jak wyglądało takie życie w ciągłej podróży? Czy często trzeba było wybierać między sportowym a prywatnym życiem?
- Trzeba było to ułożyć. Trafiłam na wspaniałego człowieka, na mojego męża, który też był sportowcem, piłkarzem. Trenowaliśmy na jednym stadionie, stale trzymał za mnie kciuki. Był dumny z moich wyników i w sumie w dużej mierze dzięki niemu byłam w stanie osiągnąć to, co osiągnęłam. Zawsze mocno mnie wspierał. Później na niektóre obozy mogłam zabierać ze sobą również dziecko. Gdy nie było takiej możliwości mąż zawsze ze zrozumieniem opiekował się córką. Muszę powiedzieć, że naprawdę dużo wtedy jeździłam, ale te nasze przerwy nas łączyły. Dzięki nim przekonywaliśmy się, że coraz bardziej się kochamy, cenimy, darzymy wyjątkowym zaufaniem i szacunkiem.
- W 2013 roku pożegnaliśmy trenera Józefa Wójtowicza. Czy cała Pani kariera przebiegała pod jego okiem?
- Nie. Dzięki niemu trafiłam do sportu a następnie do chodu sportowego. Później bardzo szybko dostałam się do kadry Polski i wszystkie treningi przebiegały pod okiem trenerów kadry. Podczas pobytu w Stanach trenowałam pod okiem trenera Casimiro Alongi, który był sędzią międzynarodowym na olimpiadach, jak również trenera Franka Soby, który w Detroit prowadził grupę chodu sportowego. Później w większości treningi prowadziłam sobie sama, bazując na doświadczeniu trenerów kadry i własnych obserwacjach, pisałam plany, które wykorzystywałam we współpracy z śp. Józefem Wójtowiczem prowadząc wraz z nim grupę chodu sportowego dziewcząt.
- Jak wspomina Pani Józefa Wójtowicza jako człowieka i trenera?
- Śp. Józef Wójtowicz był człowiekiem, o którym niewątpliwie można by było napisać książkę. Jego nie da się opisać jednym zdaniem, określić jednym słowem. Na pewno był niesamowitym pasjonatem i człowiekiem, który miał wyjątkowego nosa do odkrywania nowych talentów. Trzeba jednak powiedzieć, że był osobą dosyć konfliktową. Niestety bywało i tak, że sam niszczył swoją pracę kłócąc się z ludźmi, którzy mogli mu pomóc. Nie potrafił pracować w jednym rytmie, zawsze musiał rywalizować. Uwielbiał rywalizację! Bywały takie czasy, w których liczyły się wyłącznie punkty, które zawodniczki zdobywały dla klubu. Forsował nas niesamowicie, bo startów było zbyt wiele i to bez odnowy biologicznej i czasu na regenerację naszych organizmów. Startowałyśmy niemal cały rok. Były Halowe Mistrzostwa Polski a w marcu już zaczynał się sezon, gdzie jechaliśmy na zawody na Węgry i na Słowację. Starty kończyliśmy nieraz dopiero w listopadzie. Nikt nie pomyślał o tym, że człowiek nie jest maszyną. Można było lepiej wykorzystać nasz potencjał, gdybyśmy startowali tylko na tych ważniejszych zawodach a nie na wszystkich. Mimo tego jestem bardzo wdzięczna śp. Trenerowi za to, że skierował mnie w stronę sportu, bo dzięki temu mogłam osiągnąć to wszystko, co osiągnęłam.
- Wspominała Pani o prowadzonych przez Panią treningach wraz z śp. Józefem Wójtowiczem w mieleckim klubie…
- Tak. W tym czasie dostałam się już do kadry Polski. Zaczęłam dosyć mocno trenować i liczyć się w Polsce. Miało to miejsce od 1982 r. W 1983 r. pojechałam pierwszy raz na Puchar Świata do Norwegii, do Bergen i już wtedy większość czasu spędzałam na obozach kadrowych trenując na planach trenerów kadry. Bazując na doświadczeniu zdobytym na obozach kadrowych pisałam plany treningowe dla naszej grupy chodu sportowego.
- Po zakończeniu kariery startowała Pani jeszcze w zawodach weteranów. Z niemałymi sukcesami…
- Na ostatnich zawodach byłam w 2006 roku w Poznaniu, na Pucharze Europy, gdzie zdobyłam srebrny medal. Przegrałam tylko z kobietą z Niemiec, która była wtedy czynną zawodniczką i przez cały czas aktywnie trenowała. Doszłam jednak do wniosku, że powinnam dać sobie z tym spokój, bo moje stawy więcej już nie wytrzymają. Po zawodach dochodziłam do siebie jakiś miesiąc. Jestem dosyć ambitna i zawsze dawałam z siebie bardzo dużo. Zaczęły się problemy ze stawami biodrowymi, więc musiałam odpuścić, choć miałam propozycję wzięcia udziału w Mistrzostwach Świata we Włoszech w 2007r. Owszem, fajnie byłoby spotkać się ze starymi znajomymi, porywalizować jeszcze, ale zdrowie jest najważniejsze.
- Rozdział zawodowego chodziarstwa już Pani zamknęła, jak rozumiem, ale przygoda ze sportem na pewno się nie skończyła. Jakie sporty uprawia Pani amatorsko?
- Obecnie biegam z koleżanką, z którą niegdyś trenowałam. Dwa, trzy razy w tygodniu staramy się wyjść gdzieś w teren, jeżeli jest taka możliwość, to nawet częściej. Ponadto dosyć intensywnie pływam i trzy razy w tygodniu prowadzę aerobik. Wciąż staram się być aktywna. Na wakacjach często udaje mi się codziennie biegać.
- Wiem, że posiada Pani również uprawnienia z koszykówki i siatkówki. Jak je Pani wykorzystuje?
- Tak. Mam instruktora z piłki ręcznej, piłki siatkowej i koszykowej, trenera drugiej klasy lekkiej atletyki i wiele innych kursów. Staram się wykorzystywać je w pracy z młodzieżą tak, aby zajęcia wf-u były w miarę ciekawe, zachęcające do prowadzenia aktywnego trybu życia również poza szkołą.
- Czy dziś prowadzi Pani lekką atletykę również na zajęciach wf-u?
- Tak, ale tylko w okresach wiosenno-letnich.
- Czy udaje się wyłapać jakieś talenty, którym sugeruje Pani rozpoczęcie treningów w klubie?
- Jak najbardziej. Dobrze współpracuje mi się z mieleckim klubem. Grupę chodu sportowego prowadzi tam moja koleżanka- Marzena Kulig. Kiedy znajdują się osoby, które mają jakieś predyspozycje do rozwijania swych umiejętności, zawsze podsyłam je do klubu. Tylko, że w liceum to już trochę późno na rozpoczęcie profesjonalnych treningów…
…tak? A ile lat miała Pani zaczynając karierę?
- No ja w średniej szkole zaczynałam (śmiech), ale średnia szkoła trwała wtedy 4 lata…
- W szkole pracuje Pani już 18 lat. Co zmieniło się przez te lata?
- Praca nigdy nie należała do łatwych, ale gdy lubi się młodzież wszystko można sobie poukładać. Uważam, że praca ta wymaga wzajemnego szacunku. Jeżeli my szanujemy uczniów, to oni odpłacają nam się tym samym.
- W szkole młodzież wymyśla sobie różne pseudonimy. Pani również miała jedną ciekawą ksywkę, ale podczas kariery sportowej… skąd wzięła się „Zimna Ala”?
- Koledzy z Warszawy, z którymi bardzo się lubiłam, wymyślili mi właśnie taki pseudonim pochodzący od mojego panieńskiego nazwiska- Mróz i drugiego imienia, którego cały czas używam jako pierwszego. Im się to spodobało a mnie nie przeszkadzało. W dodatku na pewno nie świadczyło to o moim charakterze, bo zwykle było wręcz odwrotnie. Zawsze byłam raczej pogodną i roześmianą osobą.
Rozmawiała Jowita Pietras
0 0
Wspaniały pedagog, wspaniały człowiek. Zawsze bardzo skromna. Serdecznie pozdrawiam
0 0
Ciekawe dlaczego zapominacie o Grazynie M która też miała udział w tym klubie !
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu hej.mielec.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz